Poniżej spóźniona, obiecana w innym wątku relacja z tegorocznego urlopu w cypryjskim Pafos. W zasadzie to mini-relacja, jako że możliwości krajoznawcze z dziećmi 4 i 8 lat są mocno ograniczone (a przynajmniej ja nie opanowałem tej sztuki). Ponadto wybaczcie brak zdjęć, ale niemal na wszystkich obecna jest moja rodzina, a nie chcę rozpowszechniać ich wizerunku.
Do Pafos wybraliśmy się z biurem podróży. Z racji późnej konkretyzacji naszych planów urlopowych, opcja indywidualnej organizacji wyjazdu odpadła, bowiem niedostępne już były bilety na loty bezpośrednie. W dobie COVID-19 odwiedzając Cypr musieliśmy przed wylotem zarejestrować się na specjalnej stronie internetowej i podać szereg danych, w tym potwierdzających szczepienie (niezaszczepieni wypełniali inny wariant formularza). Bez dopełnienia tych formalności na Cypr nie wpuszczali. Ciekawostka pierwsza: wbrew informacji z biura podroży, już przy krajowej odprawie bagażowej musieliśmy okazać potwierdzenie rejestracji. Ciekawostka druga: na naszym lotnisku dokumenty rejestracyjne sprawdzali wnikliwiej niż w Pafos
Hotel wybraliśmy typowo rodzinny, z wieloma basenami, aquaparkiem oraz innymi atrakcjami dla dzieci. Rozpisywać się nie ma co, było naprawdę w porządku. Najpopularniejszy język w hotelu? Polski! Polka prowadząca w Pafos biuro podróży powiedziała, że w tym roku to Polacy ratują cypryjską turystykę, jako że Rosjan i Anglików jest niewielu.
Co zwróciło naszą uwagę, to że poza centrum miasta w zasadzie nie ma przejść dla pieszych oraz że kierowcy jeżdżą bardzo ostrożnie i powoli, nawet gdy droga pusta.
Rundki zwiedzania okolicy zafundowaliśmy sobie dwie. Pierwsza: obrzeża Pafos, gdzie największą atrakcją przyciągającą turystów jest Coral Bay z ładną piaszczystą plażą (w "naszej" okolicy takowej nie uświadczyliśmy). Dojechaliśmy tam autobusem, do którego wstęp obowiązkowo w maseczce. Ciekawostka: nastolatek podróżujący z rodzicami chciał zakryć nos i usta chustą, na co nie zgodził się kierowca. Co zrobił? Dał chłopakowi jednorazówkę. W Polsce raczej nie do pomyślenia.
Sama Coral Bay to absolutnie nic specjalnego. Jeśli ktoś przyjeżdża na plażowanie, dostaje to, czego chce, ale oprócz tego nie ma tam praktycznie nic, o ciekawej architekturze nie wspominając (inaczej jest na okolicznym wzgórzu, które miejscowi nazywają Pafos Beverly Hills, jednak tam nie dotarliśmy). Spacerując po okolicy odnieśliśmy wrażenie, jakbyśmy byli w jednym z polskich niedużych nadmorskich kurortów: po obu stronach głównej ulicy kilka knajpek i sklepików z wystawionymi na zewnątrz straganami - ludzi tylko zdecydowanie mniej. Zupełnie inaczej wygląda przeciwległa, ta "właściwa, tętniąca życiem część Pafos, ale tę tym razem sobie darowaliśmy.
Kolejny wypad był już zorganizowany, tj. we wspomnianym wyżej lokalnym biurze podróży kupiliśmy całodniową wycieczkę jeepami połączoną z rejsem po Błękitnej Lagunie. I to był strzał w 10-kę, bowiem wszyscy, tj. włącznie z dziećmi, byli zachwyceni.
Wycieczka liczyła 3 jeepy, prowadzone przez Cypryjczyków, z czego ich szef był także naszym przewodnikiem. Facet był rewelacyjny, niesamowicie zabawny, już po kilku chwilach wspólnej obecności czuliśmy się jak ze starym znajomym. Nasz kierowca zresztą też był świetny, dzielił się wieloma ciekawostkami podczas jazdy. Wycieczka polegała na pokonywaniu pojazdami bardziej i mniej utwardzonych dróg, zatrzymywaniu się w danym punkcie programu, opowiedzeniu o nim i jego zwiedzaniu.
Zaczęliśmy od Coral Bay, ale od innej strony, niż tej, w której byliśmy dwa dni wcześniej. Widzimy morskie jaskinie oraz osiadły na mieliźnie wrak statku.
Następnie ruszamy na plantację bananowców (niestety bez możliwości zabrania choćby jednego, małego, ale bardzo słodkiego cypryjskiego bananka
), a potem, mijając liczne sady wszelkiej odmiany owoców czy miejsca upraw jałowca, do Zatoki Lara. Tam spacerujemy po plaży będącej miejscem wylęgu żółwi morskich (multum specjalnie oznaczonych koszyków działa na wyobraźnię, mimo wszystko szkoda, że nie było szans spotkać żadnego żółwia).
Dalej udajemy się wzgórzystymi bezdrożami w kierunku portu w Latchi, gdzie czeka nas rejs na Błękitną Lagunę. Po drodze mijamy m.in. jedną z wielu na Cyprze opuszczonych wiosek (w tej zamieszkane pozostały już tylko trzy domy, z reszty młodzi przenieśli się do miasta, a starzy umarli), czy szkielet dużego hotelu, którego budowa została przerwana w 2020 z powodu koronawirusa (konstrukcja robiła osobliwe wrażenie wśród przestronnego, ładnego krajobrazu).
Sam rejs to istny gwóźdź programu. Nazwa nie jest przypadkowa, woda istotnie jest błękitna, widok wprost rajski, który zapamiętam do końca życia. Nieopodal brzegu, przy głębokości 2,5 metra cumujemy i bezpośrednio ze statku mamy możliwość wskoczyć do wody, z czego wszyscy korzystamy. Sama woda oczywiście cieplutka oraz tak słona, że po wyjściu z niej sól wręcz zostawała na skórze.
Po powrocie udajemy się na obiad do restauracji z widokiem na wodę. Ponieważ w okolicy nie ma tłumów, to w spokoju napawamy oczy i wspominamy rejs. Następnie zostają nam dwa punkty programu: tradycyjna cypryjska wieś oraz winiarnia. W centrum tej pierwszej, o ciekawej architektonicznie zabudowie, mojej żonie przypadło w udziale tradycyjne zaparzenie cypryjskiej kawy, czyli szorowanie maleńkim, blaszanym imbryczkiem po rozgrzanym piasku. Ponoć wyszła jej znakomita, przynajmniej według słów naszego przewodnika - wypił do końca, więc chyba nie ściemniał
. My także spróbowaliśmy - to takie porządne, przyjemne espresso.
A winiarnia, jak winiarnia - na tarasie z ładnym widokiem mamy degustację oraz wykład na temat uprawy każdego z serwowanych gatunków wina. Po wszystkim udajemy się w drogę powrotną do Pafos.
Mam świadomość, że zobaczyliśmy zaledwie kawałek Cypru, ale z racji formy wycieczki (jeepy, bezdroża) w sporej części był to kawałek chyba nie taki "oklepany". Trochę szkoda, że nie zwiedziliśmy żadnych większych miast, ale tę przyjemność zostawiamy sobie na przyszłość, bowiem mamy zamiar jeszcze kiedyś na Cypr wrócić.